środa, 17 lutego 2016

Od Fortis

Wyciągnęłam się na mojej pozycji czując się całkowicie bezpiecznie. Była noc, a zachmurzone niebo zasłaniało księżyc i gwiazdy, ja jednak widziałam ich doskonale. Grupa obozujących Meoretów, czyli wędrownych wojowników z tegoż dzikiego plemienia. Posługują się mową ússas, którą mało kto rozumie. Meoreci mają długie, kocie spiczaste uszy, długie spiczaste pyski, które rozszerzają się u nasady, ostre, długie zębiska, wielkie cielska wielkości tygrysa o kształcie niedźwiedzia, łapy z pazurami wzmagającymi przyczepność i poduszki umożliwiające ciche poruszanie się. Ogona nie posiadają, bo obcinają go sobie tłumacząc: ,,tylko by przeszkadzał".
Z obrzydzeniem patrzyłam jak rzucając się na upieczone jedzenie rozszarpując je niby swoją ofiarę. Już od tygodnia patrzyłam jak Meoreci plączą się po stepach zmierzając widocznie do jakiegoś punktu. Było ich dziesięciu i był to jedynie oddział rozpoznania. Teraz rozbili obóz i rozpalili ogniska. Drżąc przyglądałam się jak malutkie ogienki najpierw liznęły drewno, a potem zaczerniły je i zapaliły. Ja sama miałam w ekwipunku mały zestaw szczapek i zapalniczkę w obroży, jednakże nie mogłam sobie pozwolić na takie luksusy. Zjadłam więc twardy jak podeszwa kawałek wołowiny, który smakował całkiem, całkiem, jednakże trzeba było go dość długo gryźć. Co jakiś czas spryskiwałam się jakimś specyfikiem mającym na celu ukryć mój zapach, gdyż Meoreci mają wyczulony zmysł węchu, natomiast już gorzej widzą. Są jednakże doskonałymi myśliwymi i wojownikami. Na jednego w walce na kły i pazury potrzeba trzech psów lub pięciu kotów.
Po zjedzonym posiłku wypsikałam się cała i zaczęłam się skradać na zawietrznej w stronę ogromnego namiotu obsadzonego przez straże przy wejściu. Zawsze wydawało mi się, że Meoreci są nieco pozbawieni wyobraźni.
Tak czy siak, teraz było mi to na łapę.
- Yuarath phuisoth inner manuira senum uather lelmim ualnes sathiaro. - odezwał się donośny, władczy głos. Na szczęście jako tako posiadłam umiejętność mówieniu w ússas, poza tym ich wódz czyli Tollair mówił w miarę prostym językiem i miał chrapliwy, lecz zrozumiały głos. To zdanie oznaczało, że mają spotkać się z jakimś obcym, czyli inner na wschodnim wybrzeżu i że dojdą tam już jutro. Potem dodał - Naiwunde limar. - W imię Naiwunde. Odezwały się na to trzy inne głosy:
- Aessar. - czyli po prostu ,,tak". Naiwunde było ich jakimś pogańskim bóstwem. Szczerze, to nie wiedziałam czym lub kim to było, ale prawdopodobnie jakimś demonem. Tylko po co przysięgać w imię jakiegoś nieistniejącego i bóstwa i demona? Tego się nie dowiedziałam. Usłyszałam tylko spotęgowane głosy:
- Inner! Inner! Inner! Shierrar inner! - Obcy! Obcy! Obcy! Zabić obcego!
Wkroczyłam do środka i ujrzałam czarnego jak pióra Rena kota. Podobnego do Deimonda. Gwizdnęłam na niego, odwrócił się i już zaczął biec w moją stronę, ale zagrodził mu drogę jakiś Meoret. 
- Yurarusa inner! - Yurarusa to zostawić w spokoju. Warknęłam tak na nich, a oni nieco zdumieni moją umiejętnością mówienia w ich języku, zamarli. - Silmul! - wyszczerzyłam zęby, gdy kot przeskoczył zdezorientowanych Meoretów. Silmul to dziękuję. Kotka biegła za mną dalej i dalej, a oni udali się w pościg za nami. Przygotowani, trzymali w łapach ciężkie dziryty i zaczęli ciskać nimi prosto na nas.
- Znasz wspólną mowę? - zapytałam kotki. Ta kiwnęła. Mogłam przyjrzeć jej się bliżej. Miała piękne, karmazynowe oczy i aksamitną, czarną sierść. - Co tu robisz? - zagadnęłam w biegu.

<Raven?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz